W las na kółkach i o kulach, z lubością

Przetoczyliśmy się nieśpiesznie przez prawie pusty szpitalny parking, za szlaban i w kierunku najbardziej dostępnego wejścia w domenę przyrody. Ścieżka była dostatecznie ubita i nawet chude kułka wózka z oddziału rehabilitacji dawały jakoś radę. Przystaneliśmy na chwilę aby zaznaczyć moment wyjścia ze świata trosk doczesnych i począteku kąpieli leśnej. Byliśmy tu we czwórkę sami. Z wyjątkiem kilku sikorek jeszcze przy parkingu, pierzaści pobratyńcy gdzieś się zaszyli i milczeli uparcie. Sam las nie był jednak milczący; drzewa kołysały się nad nami łagodnie i skrzypiały swoją wiatrową piosenkę.
Wyjaśniłam kilka ogólnych Shin’ zasad – o zmysłach, zaproszeniach oraz pełnej dobrowolności – i ruszyliśmy powolutku przed siebie, śledząc mikro i makro ruchy wokoło. Jak za dotknięciem magicznej różczki przez ścieżkę przeleciało stadko suchych bukowych liści, zapiszczały rzewnie dwa ocierające się o siebie świerki a gdy mijaliśmy maleńkie oczko wodne leśnej niecki zabłysło nam słońce.
Koszyk z migdałowymi croissantami gibnął się kolejny raz niebezpiecznie na kolanach Balbinki, postanowiłam więc nie ryzykować i wcześniej zaproponowałam piknik. Nikt nie oponował. Kawa była aromatyczna i gorąca, wypieki kruche i maślane. Endorfiny uwalniały się i z mrukiem zadowolenia krążyły nam po ciałach.
Z pełnymi brzuszkami las nabrał dodatkowych kolorów: wypatrywaliśmy ich wszędzie i z lubością. Rdzawo-różowy poblask opadłego listowia, pistacjowy seledyn porostów u nasady buka, błękit nieba w pęknięciu chmór – wszystkie nas cieszyły i głaskały patrzałki. Na ziemi, przyssane do butwiejącej gałęzi rosły ciekawe grzybki, jakby mung – brązowe i sprężyste jak żelkowe gumisie. Fajnie się je dotykało, wąchało i ściskało. Kępka wilgotnego szmaragdowego mchu pachniała zupełnie inaczej z wierzchniej puszystej strony niż od korzonków. Ostęplowaliśmy sobie nią czoła błotnistym znakiem lasu.
Potem na rostaju ścierzek pojawił się on – średnio rosły, sympatycznie omszały i co najważniejsze z wygodnym dostępem dla wózka – dąb idealny wprost do obłapiania i ciałościowego przytulenia. Co też uczyniliśmy: z ostrożnością i trójstronną asekuracją Balbina przywarła do pnia drzewa, przytuliła policzek, czoło, nos. Lewe ramię i ręka – która czuje, choć jak narazie nie chce słuchać się swej właścicielki – nie zostały zaniedbane. Wspólnie rozprostowaliśmy z czułością przykurczone palce i przypomnieliśmy im jak to jest podotykać szorstkiej kory a jak inaczej gładko ogolonego policzka lubego mężczyzny. Nosami chłodnymi wywąchaliśmy nieśpiesznie co piszczy w tej wilgotnej korze i cmoknąwszy dąb na pożegnanie pomogliśmy Balbinie bezpiecznie usadowić się na wózku.


Jakiś czas potem, siłą mięśni Piotra, ruszyliśmy ścieżką pod górkę. Zadziwiające i piękne jest dla mnie jak zaledwie kilkaset metrów od dużego powiatowego szpitala las ogarnął nas swą bioróżnorodnością i spokojnym kojącym bytem. Pod nogami, na skraju ścieżki zieleniły się drobne koniczynki zajęczego szczawiu i zaszłoroczne liście paproci.
Było też trochę śmieci ale je właśnie wykorzystaliśmy do ostatniego z zaproszeń – “palec i kula wskazywalec”. Balbinka i Janusz wytężali wzrok i wskazywali “nie endemiczne wyrostki” ja zaś chasałam ochoczo po krzakach i pakowałam je do wora. Zabawa przednia: dynamiczna i budująca spostrzegawczość. Dobrze też rozgrzewa chasającą 😉
Kiedy spojrzeliśmy w końcu na zegarki, okazało się, że gdzieś błogo rozpłynęły się nam dwie godziny. Balbinka przegapiła obiad, który na oddziale wydawany jest o 13, ale podobno mało apetyczny, więc nie płakała.
Janusz przeszedł dzielnie o kulach kawał trasy dowodząc, że miłość dodaje skrzydeł wszystkim bez wyjątku. Wracając powoli przez parking ku wejściu do szpitala opowiadział mi trochę o swoim stwardnieniu rozsianym, że już nie postępuje i w zasadzie porusza się coraz sprawniej. Przedtem żartował, że Balbinka jak już się wyrehabilituje to będzie musiała na niego ciągle cierpliwie czekać. Choć dopiero Janusza poznałam, pomyślałam sobie wtedy, że na dobre to warto zawsze zaczekać, i że w tym całym udarowym ambarasie, miała dziewczyna jednak promyk szczęścia takiego ciepłego i wrażliwego czlowieka na oddziale rehabilitacji spotkać. Nie wiem jak dalej potoczą się losy ich uczucia, ale wspaniale że teraz mogą być dla siebie wsparciem i radością. Pewnie nic tak nie uczy doceniać bycie tu i teraz jak poważny kryzys zdrowia.
Janusz kontynuuje rehabilitacje w domu, Balbina zostanie w szpitalu do połowy lutego, potem czeka ją jeszcze zabieg kardiologiczny i kilka miesięcy intensywnej pracy w specjalistycznym ośrodku rehabilitacyjnym. Trwa zbiórka pieniędzy na pokrycie kosztów pobytu w tym ośrodku i przystosowanie domu Balbinki do jej odmiennych potrzeb. Jeśli chcecie, możecie pomóc wpłacajac. Link podam w komentarzu pod postem.
Dziękuję że przeczytaliście ten tekst do końca. Jeśli jesteście praktykującymi przewodnikami lub terapeutami leśnymi, pamietajcie jak wiele możecie zrobić dla osób w procesie rehabilitacji np. poudarowej zabierając ich do lasu. Po miesiącach spędzonych w szpitalu bardzo pragną świeżego powietrza, kontaktu z przyrodą i beztroskiego czasu z bliskimi. I czegoś pysznego też 😉

https://zrzutka.pl/2er9ym

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *